Tragiczny pożar kamienicy w Poznaniu. Strażak ujawnia kulisy akcji
Koszmarny pożar w kamienicy przy ul. Kraszewskiego 12 na poznańskich Jeżycach wybuchł w nocy z 24 na 25 sierpnia. Życie straciło w nim dwóch strażaków, a kilkanaście innych osób — w tym także cywili — zostało rannych.
— To, co wydarzyło się w piwnicy, wymyka się naszej wiedzy. Nie znamy takiego przypadku na świecie. Nie przerabialiśmy go na żadnym szkoleniu — mówi na łamach “Gazety Wyborczej” strażak, znający szczegóły akcji na poznańskich Jeżycach, zaznaczając, że chce zachować anonimowość. Dzięki jego relacji portal odtwarza dramatyczny ciąg zdarzeń, które rozegrały się w płonącym budynku.
Dramatyczny pożar kamienicy w Poznaniu. Najpierw ogień i dym, potem dwa wybuchy
Według relacji mężczyzny, strażacy otrzymali zgłoszenie o pożarze o godz. 23.50. Wezwali ich mieszkańcy zaalarmowani przez czujkę dymu. Siwy opar miał unosić się już na klatce schodowej i wylegać na ulicę.
Na miejsce skierowano cztery zastępy straży: trzy z jednostki ratowniczo-gaśniczej nr 2, specjalizującej się w pożarach kamienic, oraz jeden z jednostki nr 1, które dotarły na miejsce po pięciu minutach.
Jak rekonstruuje “Wyborcza”, piętra kamienicy zajmowały mieszkania, na parterze znajdowały się lokale usługowe, w tym m.in. serwis akumulatorów Lupo, a pod nimi ciągnęły się piwnice. Strażacy nie znali dokładnie rozkładu pomieszczeń. — Nie można mieć o to pretensji. Musieliby znać tysiące obiektów — podkreśla rozmówca portalu.
Na początku było sporo dymu. Nie było widać ognia
— wspomina.
Strażacy mieli najpierw sprawdzać pomieszczenia na parterze. Nie mogąc zlokalizować źródła pożaru, wezwali do pomocy jednostkę nr 4 z poznańskiej Ławicy. Zanim ta dotarła na miejsce, postanowili jednak pójść i sprawdzić piwnicę.
Strażacy zeszli do piwnicy. Drzwi były zastawione, klucze nie pasowały
Jak opisuje rozmówca portalu, dwie roty (tak określa się dwuosobowy zespół strażaków) weszły do piwnicy z dwóch stron — od frontu i od podwórza — przez okno i zsyp, którym do kotłowni zrzuca się węgiel.
Potem jeden ze strażaków z niewiadomych przyczyn miał się wycofać. Pozostałych trzech — w aparatach ochrony układu oddechowego i z rozwiniętym wzdłuż ich ścieżki wężem gaśniczym — dotarło do drzwi serwisu akumulatorów.
Widać było, że są nieużywane, bo były zastawione jakimiś paletami
— wspomina źródło “Wyborczej”.
Strażacy mieli próbować otworzyć drzwi kluczami, które dostali wcześniej od przedstawiciela serwisu, ale te nie pasowały. Zdecydowali się stłuc jedno, dolne okienko w drzwiach. Gdy jeden ze strażaków wyciągnął przez nie torbę z akumulatorami, która zasłaniała mu widok — opisuje rozmówca portalu — ze zdziwieniem odkrył, że jest tam bardzo mało dymu. Dopiero po chwili zauważył zasysanie powietrza, a wkrótce potem doszło do eksplozji.
— Próbował ostrzec kolegów, ale było za późno na ucieczkę. Dlatego, jeśli to był backdraft [wsteczny ciąg płomieni — przyp. red.], to nietypowy. Nie znamy podobnego przypadku — przyznaje strażak.
Chciał wrócić po kolegów, nawet za cenę własnego życia
Gdy jeden ze strażaków, odrzucony siłą wybuchu, ocknął się i zobaczył zburzone ściany działowe, a wokół nie było jego kompanów, pomyślał, że udało im się już wyjść. Mylił się.
Wydostał się z piwnicy i zobaczył, że na zewnątrz jest masakra. Chłopacy ranni, nawzajem udzielali sobie pomocy
— opisuje “Wyborczej” anonimowe źródło.
Gdy dowiedział się, że w podziemiach zostało jego dwóch kolegów, chciał po nich wrócić. Nawet za cenę własnego życia.
— Razem z drugim chłopakiem rozwinął nową linię gaśniczą. Weszli do środka, ale wszystko było zagruzowane. Szukali tak długo, dopóki temperatura pozwalała im tam być. Potem musieli się wycofać — opisuje strażak.
Jak dodaje, ogień zajął całą kamienicę w ciągu kilku minut. Zapytany o to, czy tę akcję — zanim doszło do wybuchów — można było poprowadzić inaczej, odpowiada, że nie potrafi doszukać się błędów.
Nie było roty asekuracyjnej? “To niczego by nie zmieniło”
Według ustaleń “Wyborczej” kierujący akcją nie wyznaczył roty asekuracyjnej, czyli dwóch strażaków, którzy czekaliby w pogotowiu, by wkroczyć do akcji, gdy jeden z towarzyszy znajdzie się w niebezpieczeństwie.
— Kierujący działaniami nie wyznaczył roty, bo nie miał wolnych ludzi — tłumaczy rozmówca portalu. — Każdy miał już jakieś zadanie. To ładnie wygląda na papierze — dodaje. Jego zdaniem wyznaczenie roty niczego by nie zmieniło, bo wybuch zmiótłby tych strażaków tak, jak pozostałych.
Śledztwo w sprawie tragicznego pożaru prowadzi prokuratura. Śledczy skłaniają się ku hipotezie, że pożar rozpoczął się w piwnicy, której część zajmował serwis akumulatorów spółki Lupo. Firma, która działała tam od 2016 r., twierdzi, że akumulatory były bezpieczne, a pomieszczenie odpowiednio wentylowane — podaje “Wyborcza”.
Straż pożarna w Poznaniu miała przekazać portalowi, że wstrzymuje się od udzielania dalszych informacji na temat przebiegu tej akcji do czasu szczegółowej analizy sytuacji. Komendant poznańskiej straży miał zapewnić, że wyniki analizy zostaną przedstawione najpierw stronie służbowej, a potem — o ile nie będą stanowiły dowodu w śledztwie prokuratorskim — opinii publicznej.
(Źródło: Gazeta Wyborcza)
Zobacz też:
Wstrząs we Wrocławiu. Nieznani mężczyźni próbowali porwać 10-letniego chłopca
O gehennę małej Laury śledczy oskarżają jej rodziców. Przed sądem padły zdumiewające słowa
Horror we wsi Gaiki. Dlaczego Małgorzata nie prosiła o pomoc? “Szukał takiej, którą może zniewolić”