Maleńka Kasia zniknęła ze szpitala w Kartuzach. Nie ma jej 39 lat
To był mroźny poranek 28 stycznia 1986 r. — Ktoś porwał dziecko! Jazda do szpitala! – usłyszał aspirant Wiktor Barejka, wówczas szeregowy pracownik kartuskiej milicji. Nie mógł wtedy wiedzieć, że te złowieszcze słowa to początek sprawy, która odciśnie bolesne piętno na jego zawodowym życiu…
Kasia miała siedem miesięcy, gdy z wysoką gorączką trafiła do szpitala w Kartuzach. Stwierdzono u niej zapalenie gardła i płuc. Dziewczynka musiała zostać w szpitalu.
Rodzice nie mogli przy niej być. Wtedy takie były procedury, ale ufali, że ich malutka córeczka będzie w dobrych rękach. Minęło kilka dni i Kasia czuła się coraz lepiej. Lekarze zdecydowali, że rodzice będą mogli odebrać ją ze szpitala 28 stycznia 1986 r.
Ale dziewczynka nigdy do nich nie wróciła. Nad ranem, 28 stycznia, lekarka zobaczyła, że łóżeczko Kasi jest puste, a dziecka nigdzie nie było.
Wezwano śledczych. Zaczęły się gorączkowe poszukiwania i zabezpieczanie śladów. Początkowo milicjanci podejrzewali ojca Kasi.
– Zarzucali mu, że sprzedał córkę, bo po co tyle dzieci – mówiła dwa lata temu “Faktowi” Franciszka Mateja (41 l.), starsza siostra Kasi. – Przez to zaczęli prawdziwe poszukiwania zbyt późno.
W końcu zabezpieczono ślady. Na śniegu przed szpitalem znaleziono odcisk męskiego buta, rozmiar 40-41. Sprawca miał wejść do szpitala przez drzwi ewakuacyjne, ukryć dziecko w torbie i uciec.
Dwaj chłopcy wyszli z domu. Rozpłynęli się w powietrzu
“To moja największa porażka”
Ale pod uwagę brano różne hipotezy. Także taką, że ktoś zrobił niechcący dziecku krzywdę w szpitalu i chciał zatrzeć ślady, jednak ją odrzucono. Jak tamte wydarzenia wspominał po latach asp. Wiktor Barejka?
– Przyjechałem do szpitala po godz. 5.00 rano. Ślady pozostawione na śniegu przez porywacza kończyły się kilkaset metrów od szpitala, w lesie. Osoba, która zabrała Kasię ze szpitala, przesiadła się tam do samochodu i odjechała. Dla mnie to był dopiero początek dochodzenia. Gdy szukałem Kasi, zacząłem być gościem w swoim domu. Powiedziałem żonie, żeby postawiła na segmencie moje zdjęcie, by dzieci nie zapomniały jak wygląda ich ojciec – wspominał wiele lat temu w rozmowie z “Faktem” pan Wiktor.
Policjant sprawdzał każdy możliwy trop. Brał pod uwagę dwie przyczyny zaginięcia Kasi. W pierwszej podejrzenie padło na lekarzy i pielęgniarki z oddziału, którzy popełnili jakiś błąd i przez to Kasia Mateja zmarła.
– Dziecko mogło upaść im na podłogę podczas przewijania – tłumaczył były policjant.
Jednak po przesłuchaniach i badaniach świadków na wykrywaczu kłamstw odrzucono ten makabryczny motyw.
– Wierzyłem, że Kasia została porwana przez kogoś, kto sprzedał ją później jakiejś rodzinie, która nie mogła mieć swoich dzieci – mówił “Faktowi” aspirant Barejka.
Pojawił się pierwszy trop. Syn jednej z salowych podobno przyznał, że to on wywiózł do lasu siedmiomiesięczną Kasię. Tam ją zgwałcił, a następnie zakopał. Okazało się, że prawdopodobnie chorował psychicznie.
– Ten człowiek miał urojenia. Przekopaliśmy cały zagajnik i nic nie znaleźliśmy — opowiadał emerytowany policjant.
Śledztwo stanęło w martwym punkcie. Mijały miesiące, lata. Nie było żadnego punktu zaczepienia, niczego, co mogłoby choć nieco wyjaśnić zagadkę z Kartuz. Wiktor Barejka teraz jest na policyjnej emeryturze. Sprawa zaginięcia dziewczynki jednak nawet po latach spędzała mu sen z powiek. Wierzył, że Kasia żyje i że kiedyś ktoś ją odnajdzie.
– Technika poszła do przodu i jeżeli wtedy ślady zostały dobrze zabezpieczone, to może teraz warto byłoby się znów zająć tą sprawą. Ja mam nadzieję, że dożyję dnia, w którym przeczytam w gazecie, że Kasia się odnalazła i wróciła do swojej rodziny – powiedział aspirant Barejka.
Na żaden ślad Kasi nigdy jednak nie natrafiono. Śledztwo umorzono 30 czerwca 1986 r.
Bliscy Katarzyny nigdy nie przestali jej szukać. Jej tata nie doczekał wyjaśnienia sprawy, zmarł. Mama ze względu na chore serce, nie chce już o tym rozmawiać, ale nigdy nie przestała myśleć o Kasi.
Kasia ma ośmioro rodzeństwa. “Boję się, że nigdy nie poznam prawdy”
Kasia ma ośmioro rodzeństwa, w tym cztery siostry. Franciszka ma dziś 41 lat. Jest starsza od Kasi o kilkanaście miesięcy. Podobno, w niemowlęctwie, były najbardziej do siebie podobne.
– Boję się, że nigdy nie poznam prawdy. Mam tylko nadzieję, że Kasia gdzieś jest, że gdzieś ma inną rodzinę, że jest szczęśliwa i zdrowa, być może nawet nie wie o naszym istnieniu, a jeśli wie, to może nie chce mącić tego szczęścia. Chciałabym tylko, żeby jednak dała sygnał, że jest z nią wszystko w porządku. Tyle i aż tyle – mówiła “Faktowi” ze smutkiem Franciszka Mateja, siostra Kasi.
Rodzina Kasi nigdy nie wykluczyła żadnej wersji wydarzeń.
– Najbardziej przekonuje mnie wersja, że Kasię uprowadzono dla rodziny, która nie mogła mieć dziecka. Może jest za granicą, nie mówi po polsku, ale my jako rodzina nie wykluczyliśmy żadnej z wersji wydarzeń, wszystko jest możliwe – stwierdziła pani Franciszka.
– Cały czas jej szukam, co jakiś czas zgłaszają się do mnie dziewczyny, które podejrzewają, że mogą być Kasią. Teraz już pytam je o grupę krwi, Kasia najprawdopodobniej ma grupę B Rh —. Do tego musi być do nas bardzo podobna, my wszystkie jesteśmy do siebie podobne – podkreślała siostra zaginionej.
Kasia jako dziecko miała niebieskie oczy i ciemne włosy. W wieku niemowlęcym na jej ciele znajdowały się trzy znaki szczególne: dwa szare znamiona na lewym udzie i prawej piersi oraz dziurka w uchu, “jak od kolczyka”.
Dariusz Loranty: W kryminalistyce nastąpił olbrzymi postęp
Czy po blisko 40 latach od zaginięcia dziewczynki istnieje jeszcze szansa na rozwiązanie zagadki? Z tym pytaniem zwróciliśmy się do Dariusza Lorantego, byłego policjanta i czołowego negocjatora policyjnego w III RP, a dzisiaj eksperta Akademickiego Centrum Bezpieczeństwa.
— Od strony formalnej nie ma absolutnie żadnych przeciwskazań, żeby takie śledztwo po latach wznowić, sprawą mogłoby się również zająć Archiwum X, ale pod jednym warunkiem: musiałyby zostać ujawnione jakieś nowe dowody lub okoliczności. Niewiele osób zna akta sprawy. Na pewno znajdują się tam takie szczegóły śledztwa, które nigdy nie były podnoszone w mediach, więc jeżeli pojawiłby się ktoś, kto ujawniłby taką nieznaną okoliczność, to będzie oznaczało, że ta osoba naprawdę coś wie. I wówczas należałoby wrócić do sprawy — uważa Dariusz Loranty.
Zwraca też uwagę na fakt, że od momentu zaginięcia dziecka upłynęło blisko 40 lat i na przestrzeni tego czasu w kryminalistyce nastąpił olbrzymi postęp.
— Zmieniła się technologia. Dziś jest bardziej zaawansowana technika analizy śladów, danych, wykorzystywana jest sztuczna inteligencja, no i przede wszystkim wykorzystywane są w kryminalistyce badania DNA, czego w tamtych czasach jeszcze nie było. Mama dziewczynki wciąż żyje, jest rodzeństwo, więc możliwości ku temu są. Ponadto, dzięki technikom komputerowym możemy zrobić portret progresywny osoby zaginionej, który z bardzo dużym prawdopodobieństwem pokazałyby, jak zaginiona dziewczynka mogłaby wyglądać dzisiaj, a także jak kształtowały się jej znamiona. Ale jeszcze raz podkreślę, musiałaby pojawić się jakaś nowa okoliczność, która dawałaby podstawę do wznowienia sprawy, inaczej nie miałoby to sensu — mówi Dariusz Loranty.
Nieoczekiwany ruch przy śledztwie ws. zaginięcia Beaty Klimek. Prokuratura potwierdza
“Grupa potencjalnych sprawców jest bardzo wąska”
Co zdaniem eksperta mogło się wydarzyć feralnego dnia i dlaczego sprawa do dziś pozostaje nierozwiązana?
— Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest uprowadzenie dziecka ze szpitala i tutaj grupa potencjalnych sprawców jest bardzo wąska. Na pewno nie było to uprowadzenie dla okupu, w grę nie wchodzi też zemsta na rodzinie. Pozostaje opcja, że zrobiła to osoba zaburzona lub chora umysłowa. Możliwy jest scenariusz, że małżeństwu umarło dziecko, matka była na pograniczu obłędu i wtedy zdesperowany ojciec porwał dziecko. Znane są też przypadki, gdzie kobieta straciła dziecko w wyniku porodu lub po porodzie i potem zrozpaczona, pod wpływem szalejących jeszcze hormonów, sama kradła czyjeś dziecko, a potem traktowała jak własne. Szaleństwo połączone z realiami. Ówczesna milicja na pewno weryfikowała wówczas wszystkie kobiety w okolicy, które straciły dziecko — twierdzi ekspert.
Dariusz Loranty nie wyklucza też wersji, że Kasia mogła zginąć w szpitalu w wyniku błędu popełnionego przez kogoś z personelu medycznego.
— Być może w szpitalu celowo pozbyto się zwłok dziecka, które zginęło w wyniku czyjegoś błędu. Małe dziecko bardzo łatwo jest zutylizować w szpitalu, a udowodnienie tego mogłoby być praktycznie niemożliwe — podsumowuje Dariusz Loranty.
15 czerwca br. Kasia obchodziłaby 40. urodziny. Jej bliskim zostało tylko jedno czarno-białe zdjęcie dziewczynki. Leży na nim w łóżeczku…